Czy w Waszej rodzinie jest choroba Hashimoto (autoimmunologiczne zapalenie tarczycy)?
Czy znacie chorobę, która odbiera siły do działania? Szczupłe i energiczne dziecko z dnia na dzień staje się pulchne i ociężałe. Wulkan energii, który na tyłku nie mógł usiedzieć, niezauważalnie zmienia się w wulkan złości. Huśtawki nastrojów – agresja przeplata się z depresją. Ostatecznie brak energii sprawia, że łóżko jest dla Waszej pociechy oazą spokoju. Jedna infekcja przeplata się z kolejną. Ciągle problemy żołądkowo-jelitowe. Jedynie „mus” jest motorem do działania. Skarży się, że ma zamglony umysł. Inteligentne dziecko z trudem utrzymuje skupienie na lekcjach. Nauka zaczyna sprawiać kłopot. Dla dziecka zaczyna się życie w letargu… Dla rodzica – koszmar.
Jak to było u nas?
Zawsze trudno mi było się pogodzić z faktem, że przyszła jakaś choroba i teraz to już tak będzie. Nawet, jeśli wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały nieuchronność diagnozy, nigdy nie potrafiłam zaakceptować lekarskiego zalecenia: „trzeba brać leki do końca życia”.
Teraz myślę, że gdybym kilkanaście lat temu wiedziała to co wiem teraz, prawdopodobnie nie byłoby tej bardzo uciążliwej choroby w naszej rodzinie. Bo dzisiaj wiem więcej i widzę więcej…
Przez pierwszy rok od zdiagnozowania choroby u mojej jedenastoletniej córeczki nieustannie szukałam informacji na temat Hashimoto. Wiedziałam, że niektórzy doświadczyli remisji choroby. Ale jakim cudem im się to udało? Znalazłam coś o wodzie, o jodzie, o diecie… Nic się za bardzo nie kleiło. Moja wiedza była w rozsypce. Ciągle czegoś brakowało – nie było logicznej całości. Trzeba było to jakoś usystematyzować.
Tymczasem rozwiązania, które mogłyby przynieść poprawę były tak proste, że aż trudno w to uwierzyć. A z drugiej strony – tak trudne w realizacji, że aż prawie niewykonalne.
Objawieniem dla mnie była książka Julity Bator Zamień chemię na jedzenie (szczerze wszystkim polecam). Po tej lekturze nauczyłam się czytać etykiety i mniej więcej rozumieć, co jest jadalne, a co nie.
Kiedy byłam jeszcze na studiach (naście lat temu) uczono nas, że nie ma czegoś takiego jak „zdrowe jedzenie”. Nie ma, bo gdyby było – musiałoby też być „jedzenie niezdrowe”. A przecież jedzenie to jedzenie. Jak coś jest niezdrowe nie powinno się jedzeniem nazywać. Jeżeli różne instytucje zajmujące się żywnością dopuściły „coś” do spożycia to „to” bezwzględnie jedzeniem jest. I tak przez wiele lat myślałam, że w sklepach jest właśnie żywność. Tam można kupić produkty, które dobrze wpływają na nasz organizm, dostarczają nam energii, sprawiają, że mamy mocne zęby i kości – itd., itp.
Lata, które od tego czasu minęły zweryfikowały mój pogląd na tę kwestię. Niestety, w przeciętnym sklepie spożywczym niewiele produktów nadaje się do jedzenia.
Podsumowując moją dotychczasową pracę zauważyłam, że tak naprawdę nie dokonałam niezmiernie wielkich odkryć. To co się stało nazwałabym raczej powrotem do przeszłości i tradycji. Przyjęte przeze mnie rozwiązania w drodze do zdrowia są bardzo proste. Wręcz banalne. Opierają się na uważnym czytaniu etykiet, rezygnacji z żywności przetworzonej, odkrywaniu na nowo sztuki robienia kiszonek i przetworów, czy konserwacji owoców za pomocą suszenia.
Dlatego, jeżeli Wasze dziecko prześladuje katar, kaszel („szczekający”), łatwo łapie biegunki, ma wysypki, częste zapalenia oskrzeli kończące się antybiotykoterapią… Chodzi do przedszkola w kratkę albo prawie wcale, aż żal ponosić opłaty… W szkole grozi nieklasyfikowanie z powodu wielu opuszczonych godzin… To – według mnie – lepiej wziąć sprawy w swoje ręce już teraz.
Moim zdaniem, każdy rodzic, obecny lub przyszły, powinien pewne kwestie ogarniać. Szczególnie, jeżeli w rodzinie chodzą po ludziach jakieś choroby przewlekłe czy nowotworowe. O tym, czy się one uaktywnią u potomstwa decydują nie tylko geny, ale też to jak żyjemy, jak jemy… Jako rodzice macie duże pole do popisu – możecie zmieniać przeznaczenie – ale pod warunkiem, że staniecie się świadomymi rodzicami!