Dziecko przeważnie na diecie, a wyjątkowo nie

Wyobraźcie sobie taką sytuację: rodzi się w Waszej rodzinie upragnione maleństwo. Cudowne, śliczne i zdrowe. Szczęście takie, że serce mało co z piersi nie wyskoczy.

 

Mija kilka dni, może miesięcy, i rodzicielstwo zamienia się w koszmar. Zaczynają się choroby: niekończące się kolki jelitowe, biegunki, zaparcia, wzdęcia, wysypki, katary, kaszle, zapalenia oskrzeli, zapalenia płuc… Okazuje się, że Strach to wasze drugie imię.

Dzieciaczek powinien rosnąć, nabierać sił, rozrabiać… A tu macie umęczone, cierpiące i wiecznie chore dziecię… Terapie sterydowe często powodują gwałtowne tycie młodego ciałka… Lata mijają, a problemy nie.

 

Co robić? Co robić?

A może by tak:

– zakazać do domu wstępu rodzinie i znajomym (znowu jakieś zarazki przywloką)?

– za wszelką cenę unikać miejsc publicznych (bo na pewno coś złapie)?

– nie wychodzić na dwór (zimne powietrze owieje i choroba murowana)?

– wygotować / wyparzyć / zdezynfekować wszystko, z czym dziecko ma kontakt (mniej bakterii = mniej infekcji)?

Pokusa, żeby tak postąpić to jedno. Wszyscy jednak wiemy, że wprowadzenie takich zwyczajów przynosi same straty.

 

I tak oto, sanatoria są po to, żeby przypomnieć rodzicom, jak się korzysta ze świeżego powietrza.

Dziecko usmarkane, potwornie zakaszlane, do tego leje i wieje, a tu lekarz mówi:

Nie ma gorączki? To na dwór!

Zgłupiał, czy co? Maleństwo chorutkie powinno siedzieć w cieplutkim, milutkim domku, a nie – tak go narażać (!). A co się okazuje? Że obawy rodzica są bezpodstawne. Dziecko hartuje się z dnia na dzień. I co? Nawet zdrowieje.

 

A dietetycy z kolei są po to, żeby przypomnieć rodzicom, co jest jedzeniem, a co nie. Co dziecku będzie służyło, a co nie.

Taki zabiegany rodzic może nieźle się zdziwić, gdy dotrze do niego, że w sklepie spożywczym jest dużo produktów, które z pożywieniem niewiele mają wspólnego. I wypadałoby nauczyć się odróżniać ziarna od plew… I jeszcze w domu zastosować… 

Stosunkowo niewielki kłopot jest z małymi dziećmi, bo tu zawsze rodzic decyduje, co poda do jedzenia. Natomiast większości dzieci w wieku szkolnym niezbyt dobrze idzie przestrzeganie diety poza domem. Rodzice się tym martwią, czasem denerwują.

W tym wypadku akceptacja totalnej bezsilności jest bardzo potrzebna. To, że opiekunowi wzrośnie ciśnienie na widok papierków po cukierkach zachomikowanych w plecaku, że na usta będą się cisnąć słowa: To ja po nocach gotuję dla Ciebie te wszystkie… Tyle pieniędzy wydaję… A Ty mi to robisz? nie wiele zmieni w świadomości małolata.

 

Szanse na powodzenie zwiększą się jeśli w domu dziecka będzie TYLKO jedzenie wspierające zdrowie. Jeżeli właściwe zaopatrzenie chaty się uda – będzie to milowy krok do zdrowia czy szczupłej sylwetki pociechy. Nawet, jeżeli delikwentowi będą trafiać się wyjątki (a idę o zakład, że będą).

 

Jako pomoc naukową polecam książkę Julity Bator “Zamień chemię na jedzenie”.

 

UWAGA!

Niestety, jeżeli mamy do czynienia z poważną chorobą (np. celiakia, cukrzyca), warto skorzystać z pomocy psychologa. Tu każdy wyjątek może spowodować narażenie życia.

bo wojnę o jedzenie z dzieckiem trudno wygrać 😉